w i n o & s z t u k a & k r a k e r s y

środa, 25 marca 2009

Uczestnictwo w rozrywce, czyli o wernisażu Darka Golika w Galerii Fot-Press.

Wernisaż fotografii prasowej Darka Golika zmusił nas do rozmyślań nad statusem samego widza. Zaczęło się od rozmowy na temat tego, czy przyszliśmy popatrzeć, czy poprzyglądać się fotografiom. Jak się okazało, sprawa jest problematyczna. Mamy na ten temat niezliczone publikacje, teorie i polemiki, od początku towarzyszące dziejom obrazu, rozumianego jako potrzeby potwierdzania rzeczywistości.Historię problemu można streścić następująco: obraz (w tym wypadku fotografia i będziemy tych terminów używać zamiennie) nie istnieje bez widza (choćby miał to być tylko jeden ukryty widz). Bycie widzem oznacza patrzenie, ergo widz jest zły. Jest zły ponieważ samo patrzenie jest rzeczą złą z dwóch powodów. Pewnie myślicie, że chodzi tu o jakieś dylematy moralne, ale nie. Po pierwsze (i jest to teza przyjmowana przez wielu współczesnych estetyków i epistemologów) patrzenie jest przeciwieństwem poznania. Oznacza bycie w relacji do oglądanego bez znajomości warunków jego powstania lub ukrytej za nim rzeczywistości.Można to ująć tak: patrzenie jest wulgarne, ponieważ zawsze w swej nagiej, pierwotnej formie bezrefleksyjne i narzucające się. Po drugie patrzenie uchodzi za przeciwieństwo działania i stąd tak naprawdę bierze się większość dylematów moralnych fotografii prasowej. Kto patrzy, ten sam pozostaje w bezruchu, pozbawiony władzy interweniowania. Bycie widzem oznacza bierność. Drama natomiast oznacza działanie. Fotografia prasowa to świadome wyemancypowanie się z uczestnictwa w często dramatycznych zdarzeniach. Jednocześnie dąży ona do bycia obiektywnym medium. Widz numer 1 to fotograf, widz numer 2 to oglądający fotografie.Widz numer 1 od widza numer 2 różni się tym, że widz numer 2 ma możliwość przyglądania się, a widz numer 1 tylko możliwość patrzenia. Patrzenie jest złe, przyglądanie się jest dobre.Nie sposób uniknąć tego wartościowania, jeśli przyjrzeć się bliżej problematyczności nakładającej się na bezczelne wyrywanie kadrów z rzeczywistości. Widz numer 1 oddziela zjawiska od rzeczywistości i jest to jedyna aktywność, jaką można mu przypisać, co wcale nie jest takie oczywiste. Widz numer 2 przyglądając się zagrabionym zjawiskom nadaje im status prawdy lub pozoru. Pytanie, jak zdjęcie prasowe może mieć status pozoru? Otóż jeśli się temu przyjrzeć z bliska, a należałoby się przyglądnąć, to okazuje się że, aktywność, którą przypisaliśmy widzowi numer 1 jest aktywnością diametralnie wpływającą, a w konsekwencji zmieniającą kadrowaną rzeczywistość. Zjawisko uchwycone przez widza numer 1 jest naznaczone sugestywnym oddziaływaniem, którego demistyfikowanie winno być rolą widza numer 2, przez co jeszcze trudniejsze jego zadanie. Przyglądanie tym się różni od patrzenia, że nie sposób przyglądać się nie patrząc zarazem. Tylko widz numer 2 ma możliwość zbliżenia się do obiektywizacji zjawiska, lecz nie może tego uczynić inaczej, jak tylko łącząc dwie perspektywy w procesie, który implikuje ich całkowite odrzucenie. Prowadzi to do dość przewrotnego wniosku, okazuje się bowiem, że obraz oddziałuje tym mocniej im mniej widzów zaangażowanych w jego odbiór. Zostając z obrazem sam na sam, uaktywniamy pole wyłaniania się interpretacji i wartościowania. Jest to relacja bezwzględnie zwrotna. Przyglądając się obrazowi, tworzy on własną poezję z poezji, która jest przed nim wykonywana.Nazwijmy to uczestnictwem w zabawie rozkładania świata na fakty. W tej zabawie jest tylko jedna reguła – widz numer 2 absolutnie nie może widza numer 1 obdarzać zaufaniem. Widz numer 1 nie tworzy obiektywnych i prawdziwych obrazów świata, bo takowe nie istnieją. Widzowi numer 2 zawsze ukazuje się rzeczywistość zafałszowana. To dopiero on, wtórnie ją obiektywizuje, łącząc przyglądanie się z komentarzem. To jak gra skojarzeń. Rzeczywistości w swej statycznej formie nie przysługuje żadna kategoria, takowa bowiem, jak już wspomnieliśmy, nie istnieje. Jeśli już chcemy naprawdę mieć trwały wycinek rzeczywistości, to tylko z drugiej ręki, tylko na chwilę i zawsze z komentarzem. Nie sposób przyglądać się historii, nie opowiadając własnej historii, na temat historii, która się przed nią rozgrywa. Można to ująć następująco, o ile zdolni jesteśmy rozłożyć zjawisko na czynniki pierwsze (w przypadku fotografii rzeczywistości na fakty) o tyle musimy pamiętać, że sam proces rozkładu ingeruje w zjawisko w sposób sprawiający, że w finale mamy do czynienia ze zjawiskiem zgoła innym niż na początku. To my je zmieniliśmy, a przecież chcieliśmy dojść do sedna A, a nie jakiegoś A1.Okazuje się, że nie istnieje żadne A, ani żadne A1, a tylko droga przejścia między jednym a drugim. Zjawisko doskonale znane fizykom. Sam akt patrzenia jest już na tyle silnym oddziaływaniem na każdy materialny przedmiot, że patrząc zmieniamy jego strukturę. Zwyczajnie bombardujemy atomami. Patrzenie więc nigdy nie jest bierne, a zawsze jest oddziaływaniem. Rzeczywistość więc nie składa się z faktów, jak tego chcieli niektórzy filozofowie, ale to fakty składają się na rzeczywistość. To tak, jak z tym śniegiem co tak bezczelnie pada za oknem, pomyślcie o tym. Zwracamy na niego uwagę w takim stopniu, w jakim jesteśmy od niego oddaleni. To kolejny kluczowy punkt. Widz widzi, czuje i rozumie o tyle, o ile tworzy własny obraz, poetycki obraz, tak jak to zrobił poeta, tancerz i performer, no ale o tym już było. Jeszcze jedno – dystans jest po prostu obcy rzeczywistości. Wszelkie próby dystansowania się muszą skończyć się fiaskiem. Jedyne, co możemy zrobić, to zajadać trufle i opowiadać historie. Opowiadać je dobrze i opowiadać je dalej. Tylko starzy homogeniści zakładają jeszcze dzisiaj równość przyczyny i skutku.Jak wiemy równość ta opiera się na nierówności, na zasadniczym dysonansie między rzeczywistością, a obrazem rzeczywistości. Zakładając, że istnieją sposoby zniesienia tej nierówności, zakładamy, że istnieje jakaś trzecia forma, jakaś możliwa do uchwycenia sytuacja przejściowa, zapośredniczenie, którego my za cholerę nie potrafimy sobie wyobrazić. To zapośredniczenie, gdyby istniało, odgrywałoby kluczową rolę w procesie intelektualnej emancypacji widza. Można rozumować w ten sposób – jeżeli istnieje coś, co wiąże fakty z rzeczywistością, musi też istnieć coś, co dzieli. Założenie, że jest to aparat szerokoformatowy, musimy traktować jako robocze założenie, a więc stawiające pod znakiem zapytania wszystko, co dalej wywiedliśmy.Jacotot uważał, że jest to książka, ale i to równie bzdurny wysiłek. Nie istnieje takie medium. Możliwość obrazowania rzeczywistości zasadza się na nieprzewidywalnych i nieredukowalnych dysonansach.Kojarzenie i komentowanie, opowiadanie i interpretowanie zamiast uprzywilejowanego medium chwytania zjawisk takimi jakie są – oto co może być zasadą komunikacji ze światem w jego najsurowszej postaci. Bycie widzem nie polega na bierności oczekującej na przemianę w aktywność. To nasza normalna kondycja i nigdy nie było w niej uprzywilejowanych postaw. Fotografia prasowa nie oddaje rzeczywistości dokładniej niż np. kubizm. Różnią się tylko punkty wyjścia, ale zawsze są to punkty węzłowe. Nie sposób wystartować gładko. To jak robienie jajecznicy z zawiązanymi rękoma, nie ma większego znaczenia, czy robi ją twoja żona, czy szef kuchni z Mariotu, tym bardziej, że oboje mają do dyspozycji tylko jednego kalafiora.Musimy uznać, że zupa kalafiorowa to jednak nigdy nie będzie jajecznica, lub udawać. Oczywiście przyjemniej jest udawać, możemy sobie nawet wyobrazić, że zajadamy dziką kaczkę w jabłkach. Kaczka nam smakuje, gra muzyczka i jest przyjemnie, więc kiedy przychodzi gość i twierdzi, że potrafi zrobić, jajecznice z kalafiora i co gorsza, nazywa to jeszcze wykwintnym daniem, arcydziełem kuchni śródziemnomorskiej, to powinniśmy go olać. Fotografia prasowa to oszustwo, bujda, a już na pewno nie sztuka. Wystawianie tych zdjęć w galeriach, to jak kazać jeździć Makłowiczowi po dzikich plemionach i karmić dzikusów kalafiorową jajecznicą. Okazuje się, że jajecznica wszystkim bardzo smakuje i proszą o jeszcze. Pytają, co to za jajka? Kamerzysta to wszystko nagrywa, później oglądamy to przy niedzielnym obiedzie i wszystkim nam leci ślinka. Makłowicz w końcu wydaje książkę kucharską z podróży po dziewiczych rejonach Tasmanii, a książka już w pierwszym tygodniu sprzedaży trafia na pierwsze miejsce TOP 10 bestsellerów empiku.Dr Agnieszka Morawińska dyrektor artystyczna Zachęty dostaje tę książkę pod choinkę od swojej córki i jest nią zachwycona. Najbardziej podobają jej się zdjęcia Makłowicza z rodowitymi aborygenami, a jej ulubione danie od jakiegoś czasu to jajecznica z kalafiora z domieszką ziół prowansalskich. Zajada się nią cała rodzina. Historia kończy się na oddziale toksykologii i nie ma w tym nic śmiesznego.
Jeśli sięgnąć do źródła problemu, to zastanawiająca jest ta bezczelna, bezpruderyjna kategoryczność w procesie legitymizacji statusu fotografii prasowej. Jeśli sięgnąć jeszcze głębiej widzimy, że nie ma w tym nic dziwnego.Jest to natomiast niezwykle smutne i deprymujące artystów zjawisko. Darek Golik pisze: „łut szczęścia, cierpliwość i determinacja są w mojej pracy najważniejsze” – czym jasno i wyraźnie deklaruje, że jego fotografie nie pretendują tylko do bycia medium przekazu informacji. Golik nie przedstawia nam gołych faktów. Zbyt oczywista i widoczna jest w jego pracach, niestety nie tylko sama pokusa, ale jawna aranżacja. Jeżeli Galeria Fot-Press na KULu zaczyna od prezentacji takiego hotsztaplerstwa, to nie wróżymy jej świetlistej przyszłości. Niech się Leszek Mądzik zastanowi, co koordynuje i kogo promuje. Niech on się w ogóle ostrzyże i zgoli wąsy, albo przesiądzie na tira. Ale dosyć już tego. Przejdźmy do meritum. Wernisaż Darka Golika to jeden z bardziej udanych wernisaży na jakim byliśmy.Zapowiadało się zupełnie niemrawo i niewinnie. Wysoki hol nowego gmachu KUL z palmami na środku, przypomniał nam nieco przestrzeń zaprzyjaźnionego centrum handlowego, z tą tylko różnicą, że w tle ten obrzydliwie cukierkowy jazz, a na dwóch stolikach rozstawiono lampki z winem. Lampki z prawdziwego szkła,podkreślamy, a nie plastikowe kubeczki. Wino nienajgorsze, stawiamy, że w makro kupione, powyżej dwóch dyszek za butelkę. Przemiłe studentki Instytutu Dziennikarstwa, co rusz donosiły nowy zestaw. Jak już myśleliśmy, że to koniec, okazywało się, że dziewczyny znajdywały jeszcze jakąś zagubioną flaszeczkę na zapleczu i wszystko zaczynało się od nowa. Muzyczka grała, studenci chadzali, liderzy pstrykali. Ekipa bashartu chlała, aż miała dość. Bilans: Edzia – straciła rachubę, Rafał – stracił rachubę, Asica – 5,6 lampek, Seba – 3 x soczek. Bardzo, bardzo gościnnie i przyzwoicie. Możecie na tym KULu wystawiać największe gnioty i wmawiać nam, że rzeczywistość składa się głównie z rodzynek w czekoladzie, jeżeli nic się pod względem melanżu nie zmieni, zawsze będziemy przychodzić. Pstryk.


Blog Darka Golika: http://www.golik.blog.pl/

wtorek, 24 marca 2009

bashart zignorowany

Zaczniemy od sprostowania. Nie znamy się na sztuce! Podkreślamy to z całą mocą. Nie pretendujemy do miana wyroczni, do bycia opiniotwórczym medium, ani nawet do bycia sumiennymi odbiorcami. Ot tak z przypadku - wpadamy, wypadamy. Nie przyglądamy się nawet specjalnie. No chyba że trafimy na coś specjalnego i z ikrą, i to coś nas złapie za serce. Jak już trafimy, to czasem zmusza nas to do sięgnięcia głębiej, do tradycji, kontekstu, teorii. (Mamy w tej chwili w domu trzy książki z biblioteki i jedno czasopismo branżowe). Nie żebyśmy jakoś specjalnie się do tego przykładali, ale lubimy wiedzieć, i te sporadyczne szczątki wiedzy nie czynią nas znawcami, natomiast sprawiają, że to ignorantem jest ten, kto twierdzi, że jesteśmy ignorantami. Jeśli historyk sztuki twierdzi – „to bełkot” - to jest to w porządki i niech tak zostanie, ale jeśli mówi – „z tym impresjonizmem u Tadka to żeście trochę pojechali. Możecie kogoś obrazić, albo, co gorsza, w końcu trafice na kogoś, kto się zna na rzeczy i wszystko wam powytyka”, to już jawna prowokacja. Ależ kochani, my tylko na to czekamy. Niebywale smuci nas fakt, że w cztery oczy, to prawie każdy nam wrzuca, a publicznie nikt nie ma odwagi zabrać głosu. Głosu w sprawie merytorycznej. Chcecie dyskusji? To jest miejsce na dyskusję, a to, że jej nie ma, to jest właśnie ignorancja. Natomiast nie z naszej strony. Powiemy więcej, jeśli jeszcze raz ktoś prywatnie nam zarzuci coś w stylu - „wam się kurwa monidła z ramkami multimedialnymi pojebały” to publicznie zostanie zlinczowany i przez grupę basharu hipokrytą nazwany. Możecie nas nazwać wariatami, ale musimy to w końcu głośno powiedzieć – Lublin jest niesłychanie skostniałym, lanserskim i ułomnym miastem w wymiarze swobodnej wymiany opinii publicznej. Chodzi o opinie o szeroko pojętej kulturze oczywiście. Skostniałym, ponieważ język akademicki jest tak głęboko zakorzeniony i utarty w nieakademickich mediach zajmujących się kulturą, że nie widzimy najmniejszej możliwości wyjścia z tego impasu. W tym kontekście rzeczowy znaczy naukowy. Naukowy znaczy odwołujący się. Odwołujący się znaczy zabierający miejsce autorowi, umniejszający go i odbierający mu głos.Być może w samym „dziele sztuki” (i doskonale zdajemy sobie sprawę z ambiwalencji tego pojęcia) zdarza się tak, że autora już nie ma, często sam się morduje, ale i w tym przypadku jest to tylko skutek wybicia się teorii ponad to, co jest jej desygnatem. W takich skrajnych przypadkach nie ma w tym nic złego, oczywiście potrzebujemy takich teorii, szczególnie w estetyce i przy okazji nieustających prób zapobiegania dysonansowi. Natomiast jeśli już opuszczamy mury uniwersytetu, to powinniśmy umieć spuścić z wodzy reguły w nim panujące, tym bardziej, jeśli nie do końca są to dobre reguły i używać języka, gdzie dobrodziejstwa uniwersytetu służą tylko jako zaplecze, z którego można czasem korzystać. W sposób twórczy, czyli taki, gdzie na pierwszy rzut oka widoczna jest wartość dodana. Widoczny jest autor, a nie tylko tytuł artykułu. Od co, artykuł z zakresu komentowania szeroko pojętej kultury – to w naszym (lubelskim) przypadku najczęściej zajebisty, akademicki referat na szóstkę. Pięknie. To jak nieustające pisanie pracy magisterskiej. Z drugiej strony mamy zupełnie nieświadomy, ignorancki właśnie i najczęściej pisany bez wiedzy styl felietonisty, czego przykładem jest poczytny pan koziara. Największe beztalencie po tej stronie Wisły i co najsmutniejsze, mający wzięcie i w niektórych kręgach uchodzący za autorytet. Sztuka polega na tym, aby z formą, jaką uprawia wspomniany pan (i jaką kiedyś uprawiał karapuda na łamach A4), kochać się z lekkością i polotem. Oooj. Koniec. Po drugie – lanserskim. Ten sam przykład, co powyżej. Niestety ludzi piszących w Lublinie jest tak niewielu, że powstała śmierdząca hegemonia tego środowiska, która jest niczym więcej, jak towarzystwem wzajemnej adoracji. Misją bashartu jest nic innego, jak rozpieprzenie tego towarzycha, wysysając z niego co najlepsze. Nie ma nic złego w lansowaniu, sami przecież nic innego nie robimy, natomiast jednoczesne wznoszenie się na piedestał (sami przecież nic innego nie robimy ) w kolorowych szmatkach i nie dopuszczanie innych do głosu jest wręcz śmieszne i niesmaczne. Brzydzimy się tym. Odsłonięcie torsu to karta przetargowa bez której nie sposób wejść do gry, no chyba że gra się z sąsiadem w pici polo. Z gołą klatą winni chodzić wszyscy, wystawiający publicznie cokolwiek. Cokolwiek, gdziekolwiek, przed kimkolwiek. Cynizm jest tu najpowszechniejszym, najtańszym i najmniej wyszukanym przebraniem, ulubionym jednocześnie przez te łyse bobki . Lans owszem, ale z klasą i bez ogródek. Ściemniaczy do łagrów. Po trzecie – ułomnym. Te same przykłady, co powyżej. Jeśli zebrać do kupy, wszystkie nasze atuty, co się okazuje? Przestrzeń publiczna, nieakademickia platforma wymiany opinii, na temat tego, co się dzieje w lubelskiej kulturze – szwankuje. Jest chora. Zamknięta, onanistyczna, popadająca w skrajności, ułomna. Czcze słowa? A uciekaj stąd czytelniku, który czytasz to tylko po to, aby znaleźć szpikulca. Szpikulec to my ci wbijemy, a właściwie to wbijamy teraz pokazując jakim żeś jest ciekawskim podglądaczem. Powiedzielibyśmy – hipokrytą (ukochaliśmy to słowo do przesady), ale na tym etapie to byłoby już pochlebstwo. Czytasz dalej, więc pewnie chodzisz lub chciałbyś chodzić na te wszystkie wystawne wernisaże. No bo o tym jest przeca ten blog. Jeżeli chciałbyś chodzić, a np. nie masz czasu lub ciuchów  to zrozumiałe. Każdy by chciał. Masz sztukę, wino najczęściej, za darmo, czasem krakersy, paluszki, można się odchamić, popić, pogadać z ludźmi, wysępić kilka fajek, podprowadzić obraz, jednym słowem – bohemka.Pierwszy krok do dekadencji. Jeżeli jednak czasem chadzasz, to widzisz, że to generalnie jest trochę inaczej. Nie bohemka, a fuszerka. Wina najczęściej brak, a jak jest to Sofia w szklanej butelce, o przekąskach zapomnij, sztuka drugorzędna, wszyscy psioczą, że to wina brakuje, że to zimno, że to już trzecia wystawa za darmo, że my przecież musimy zapłacić za prąd, etc, etc. Każda jedna morda do drugiej podobna, a jak się przypatrzysz to taka sama, skupione po trzy, cztery, pięć osób zawsze w tych samych grupkach, w tych samych garsonkach z zary, zawsze z tymi samymi minami, na tych samych stanowiskach, co piąte urzędnicze. I ci to mają szczęście i ci to są liderami. Kochamy liderów i będziemy robić im zdjęcia. Będziemy robić sobie zdjęcia z liderami i z obrazami. Będziemy robić sobie zdjęcia z winem, w tych grupkach, z kuratorem i z krakersami. Będą robić nam zdjęcia liderami. Kurator też jest liderem. I fotografowie są liderami. Jeżeli chodzisz na wernisaże, to albo jesteś liderem, albo jesteś blisko lidera, z pewnością jesteś w którejś z tych grupek i z pewnością cię namierzymy, a jeżeli nie chodzisz, a tylko ciągle chcesz chodzić na te wystawne wernisaże, skontaktuj się z nami, my skontaktujemy cię z liderami. Ty zrobisz nam zdjęcie z liderem, a my ci wskażemy lidera. Będąc blisko lidera masz większe prawdopodobieństwo, że ktoś w końcu podejdzie z tacą wina lub poczęstuje paluszkami, a nawet jeśli nie, zawsze to bycie blisko lidera. Będąc blisko lidera masz szansę, że wkręcisz się na zaplecze, że zostaniesz po wernisażu, kiedy to wernisaż przeniesie się na dół. Wernisaż bowiem ma to do siebie, że nigdy tak szybko się nie kończy, jak to się ludziom wydaje, a ta garstka, co zostaje. Narkotyzuje się.
Zignoruj to.

sobota, 21 marca 2009

Wernisaż wystawy "A to Polska właśnie"

Prace zaprezentowane w Centrum Kultury na wernisażu „A to Polska właśnie” to w znacznej mierze fotografie na bardzo przyzwoitym poziomie. Autorzy tychże prac to 17 studentów IV roku Edukacji Artystycznej oraz dwie studentki V roku grafikii.Do rzeczy. Prace, można by je nazwać, stricte postmodernistyczne, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Inscenizacja miesza się z dokumentacją, narracja z kapitulacją. Kobieta z mężczyzną, ruchome z nieporuszonym. W pierwszej chwili ma się wrażenie, że prace zaprezentowane w korytarzu prowadzącym na lekcje jogi to dzieło jednego człowieka. Wystawa na tyle spójna, że nieco zdziwił nas fakt, iż jest to 19 różnych głosów. Po chwili wychodzą różnice, widoczny jest wkład pracy, odwaga, niedociągnięcia i kunszt. Tego ostatniego zdecydowanie najmniej, ale trzeba pamiętać, że to jeszcze studenci. Dlatego też wybaczamy, że wszyscy, jak jeden mąż, dali się ponieść stereotypom, mitom i zakorzenionym już głęboko, nie tylko w społecznej świadomości ale i kontrkulturze, wyrytym obrazom polskości.Polska to: kicz, kiełbasa, chwała tym, co zostali w kraju, ci co zostali to spasieni hydraulicy i przepici robole, hipermarkety, flaga biało-czerwona, radio Maryja i moherowe berety, papież, Wałesa i Małysz, tekturowe domki na ogródkach działkowych, debilne tatuaże, homofobia i desperaci pod ścianą płaczu. Smutny z tego obraz kurewsko się wyłonił. Kurestwa samego akurat nam w tym zabrakło i osiedlowych ćpunów.Obraz dopełniłby już tylko haft mordy osiedlowego złodzieja z wyuzdaną blacharą w tle. Wyglądało to, jakby intencją autorów było, abyśmy wszyscy ulegli zbiorowej halucynacji, której i sami autorzy niepostrzeżenie dali się ponieść. A może to pani Irena Nawrot-Trzcińska – kuratorka wystawy, szamanka rodem z Tasmanii tak wszystkich studentów i studentki uwiodła.Zawiodła w ślepy zaułek, krzty miejsca nie zostawiając na polemikę. Lecz co my robimy w tej chwili? Spokojnie, wróćmy do początku. Albo zacznijmy od końca. Koniec końców – podobało się, całokształt na plus. Były chybione zupełnie, jak i mocne akcenty tej barwnej plejady. Mogłoby być nieco więcej dokumentacji, a mniej inscenizacji, tu zdecydowanie proporcje były zaburzone. Najciekawsze pomysły to: Kamila Sakowska przedstawiająca architekturę polskich miast i miasteczek – traktowaną jako komentarz do różnic społecznych i ekonomicznych.Tu dziewczyna pojechała szczerze, wprost, przejrzyście i co najważniejsze, bez ściemy. Następnie Bartłomiej Maron fotografujący architekturę XXI wieku w kontekście jej zawłaszczenia przez zagraniczne koncerny oraz reklamy ulicznej, pomysł niby trywialny (zdjęcia lubelskich hipermarketów) a jednak praca dopieszczona i przykuwająca uwagę. Na trzecim miejscu Marcin Kaczan, który wcielając się w ikony polskiej pop kultury zwiódł nas i namieszał w głowach brutalnie.Najsłabszym ogniwem wystawy zdecydowanie „anonse” Patrycji Prószczyńskiej – pomysł banalny i wykonanie jakby bez najmniejszego wysiłku, praca najmniej wiarygodna i odpychająca wręcz.
Wina oczywiście brak. Wietrzymy w tym jakąś niecną zmowę i spisek ohydny. Jak tak dalej pójdzie to zaczniemy się poważnie zastanawiać nad naszą działalnością. Charytatywną przecież. Błagamy was o kuratorzy wszechwładni – zróbcie coś z tym!

piątek, 20 marca 2009

Tadeusz Dominik w galerii Wirydarz

Chwila, chwila. Czegoś tu nie rozumiemy. Co to za wernisaż, gdzie sponsorami są Perła, Polmos, Grand Hotel Lublinianka etc., etc., a nawet lampki wina wypić nie można? To wernisaż Tadeusza Dominika w Galerii Sztuki Wirydarz. Profesor Tadeusz Dominik uważany jest za jednego z najwybitniejszych, współczesnych polskich malarzy, za fundament, za wyznacznik epoki, do tego rzeczywiście ma nieliche wzięcie i nawet sam Herbert egzaltuje się jego twórczością. Posłuchajcie tego: „Patrząc na jego obrazy, miało się wrażenie, że są to wycinki płócien impresjonistów widziane przez mocno powiększająco szkło, tak jak pokazują w Musee du Jeu de Paume kawałki Moneta czy Renoira, aby wytłumaczyć widzom paletę impresjonistów, sposób kładzenia koloru i inne zawiłości warsztatu. Jedno było pewne i budziło szacunek, że Dominik nie ulega terrorowi mody, nie wypiera się mistrzów i nie stara się zacierać swej kolorystycznej genealogii. […]Wrażliwy na kolor – jak przystało na ucznia impresjonistów – Dominik daleki jest od biernej kontemplacji, zapatrzenia, i jak przystało na malarza nowoczesnego, traktuje malarstwo jako akcję. Jaskrawy i gwałtowny kolor jego obrazów zawsze jest określony, zawsze definiuje materię na swoją niedwuznaczność, choć nieprzedmiotową wymianę.
Czy abstrakcjonista zatem? Jeszcze raz okazuje się, że podział na abstrakcjonistów i nieabstrakcjonistów niczego nie określa, a wrażliwości, zachłannego stosunku do natury, błyskawicznej obserwacji mogliby uczyć się u Dominika tzw. realiści pracowicie obrysowujący przedmioty i zakładający je martwym jak cerata kolorem”. No kumoterstwo kurna czystej krwi się kłania. My nic z tego, co pisze Herbert nie widzimy, nie kumamy, ale też nic właściwie rozstrzygającego teks poety tutaj nie wnosi. Tutaj to znaczy do Galerii Wirydarz. No chyba, że stwierdzenie, że Tadeusz Dominik jest zarazem tradycyjny i nowoczesny. To mocne stwierdzenie i warto by się tego bliżej czepić.Ale cóż to na boga może znaczyć? Historycy sztuki niech łamią sobie nad tym głowy, byleby im tylko zaplecza nie brakło. Dyskurs, w jaki obecnie popadli to przepojęciowanie, multiplikacja zapędzająca w kozi róg i rozwarstwienie zarazem. Najczęściej wychodzi bełkot nic nie wnoszący do samej estetyki.
Zdecydowanie wolimy realistów, a jak już ktoś się bierze za bary z przedefiniowywaniem impresjonizmu to niech przynajmniej od tej łatki nie ucieka. Dominik zdaje się uciekać od jakichkolwiek łatek, a wszyscy wiemy, że to przeca zgoła niemożliwe. Na pierwszy rzut oka obrazy te sprawiają wrażenie namalowanych przez niepełnosprawnych, na drugi dostrzegamy wyraźne intencje i odwołania do tradycji, na trzeci… Nie, nie patrzymy już po raz trzeci. Przeskakujemy z jednego na drugi bezskutecznie szukając punktu zaczepienia.Marzeniem profesora Tadeusza Dominika jest „żeby mój obraz był przyjacielem człowieka, że to nie jest dekoracja mieszkania, ale to jest coś, z czym się chętnie przebywa”. Owszem, jest tak, że to obrazy są przyjazne. Ciepłe i dobre do kuchni, choć nikt z nas nie chciałby mieć czegoś takiego nad lodówką. Ciepłe w tym złym znaczeniu, bo momentami mocno ckliwe. Być może jesteśmy tu ignorantami, ale nie dano nam pić i przeto jesteśmy źli. Być może już się na nas poznali i zwlekli z wniesieniem trunków, aż się ulotnimy, a że było smutno i inny wernisaż w tym samym czasie, to zmyliśmy się szybko. Być może. Jeśli jednak tak było, to prawda i tak wyjdzie na jaw, a my zemstę uknujemy. Tak czy siak, artysta wydał nam się mdły i miałki. Ani tradycyjny, ani nowoczesny, nie kupujemy ukrytej dziecięcości, czystości ani radosnej percepcji świata. To raczej smutne, że tak się tym wszyscy egzaltują. Bilans: zero, zero, zero. Galerię Wirydarz usprawiedliwić może jedynie fakt, że ta abstynencka nora ma miejsce pod krzyżem. To jednak żadne usprawiedliwienie. Więc po co o tym pisać?

niedziela, 15 marca 2009

z n i e c z u l e n i e - marcin łukasiewicz

„Doświadczenie medyczne jest pokrewne doświadczeniu lirycznemu, które szukało dla siebie języka od Holderlina po Rilkego. Owo doświadczenie, które pojawiło się w XVIII stuleciu i które nadal jest naszym udziałem, związane jest z ukazywaniem form skończoności, spośród których śmierć jest bez wątpienia najgroźniejszą, lecz również najdoskonalszą”.
Michel Foucault, „Narodziny Kliniki”

Powstanie medycyny klinicznej wywarło większy wpływ na nasze życie niż pomysły Kopernika.Kto się z tym nie zgadza widocznie nigdy nie był w szpitalu. Jest przy tym medycyna cierpka i lepka jak poruszający obraz czy dobry, łapiący za serce wiersz. Wraz z jej powstaniem zrodziła się nieogarnięta i nienasycona do dziś przestrzeń dla artystów. I na ten przykład Marcin Łukasiewicz, lubelski malarz nietuzinkowy, potraktował medycynę kliniczną w prosty, empiryczny sposób usiłujący na gruncie sceptycyzmu metodycznego sprowadzić całe swoje poznanie, cały swój artyzm wyłącznie do konotacji wzrokowej. Tak by go podsumował Foucault. Liryki w tym jak na lekarstwo, a szkoda. Doświadczenie medyczne to zawsze doświadczenie otwarte, często ocierające się o trwogę, potrafiące znaleźć chroniącą je przed błędem równowagę między widzeniem a wiedzą. Miejsca na wiedzę, areał dla widza, dla doświadczenia, jest u Łukasiewicza tyle co miejsca na lirykę. Niewiele. Mimo to obrazy te zapadają w pamięć, dość agresywnie plądrując momenty wyobraźni. Tu chwała Marcinowi. Nie sposób przejść obok nich obojętnie.Brakuje natomiast w pracach zaprezentowanych na Rybnej drugiego wspólnego mianownika. Pierwszy – znieczulenie – to dosyć chwytliwa i pewnie dosyć trafiona nić przewodnia. Wrażenie, że nie wiemy, czy mamy do czynienia z rzeczywistością (po chwili już wiemy, że na pewno nie) czy może z czymś obok niej (z surrealizmem jednak to niewiele ma wspólnego), a także niepewność co do samej natury postaci Łukasiewicza, wywołuje trudny do określenia niepokój, który szybko i skutecznie nas dystansuje, a nawet znieczula, tak jak znieczulamy się momentalnie na widok jelita nakręcanego na rożen, tłumacząc sobie, że to tylko film. Czemu miałoby służyć to zdystansowanie, czy z takiej odległości ktoś w ogóle potrafi z artystą rozmawiać? Czy z takiej odległości w ogóle go słychać. Oczywiście, że tak. Słychać go i to słychać wyraźniej. I zdrowiej, bo nie musimy się przed każdym płótnem nachylać. No ale co z tym drugim mianownikiem? Tutaj pojawia się zbyt wiele propozycji i każda wydaje się nadto prawomocna.Mamy oto na jednym podium samotność, wyobcowanie, wewnętrzna panikę, bezradność, zimnego manekina i obecność śmierci. Wszystko to na pierwszy rzut oka do odgadnięcia i trzyma w napięciu, niestety szybko pryska i zostawia widza z poczuciem przekombinowania. Znieczulenie – to mocna i grubą nicą szyta kategoria. Biorąc ją na warsztat, lub chociaż mając gdzieś na horyzoncie, łatwo samemu jej ulec i zapomnieć o sensie. Jeśli się z nim w ogóle kurna liczymy. I to jest nasze pytanie do Łukasiewicza.

Wystawa trzymałaby się kupy, gdyby Łukasiewicz ograniczył się tylko do pokazania obrazów z motywem dziecka – lalki, na przykład. Te zdecydowanie na najwyższym poziomie i bez zbędnego epatowania symbolami.

Ulica Rybna to jedna z piękniejszych i najbardziej niedowartościowanych ulic w Lublinie. Kiedy już będzie nas stać na siedzibę, zrobimy ja właśnie na Rybnej.

Teraz Meritum. Edzia – 0 lampek, Rafał – 0 lampek, Dunin – 0 lampek. Przekąsek brak. Co prawda spóźniliśmy się 15 min no ale mogli na nas zaczekać. Nawet gdybyśmy byli na czas to pewnie góra po kubasie. Od tej strony dno (no a dla nas przecież najważniejszej) i Lubelskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych spada, a raczej pikuje, na ostatnią pozycję. Jeszcze jedna taka wpadka i nasza noga więcej tam nie postanie.

piątek, 13 marca 2009

Otwarcie wystawy "Rok Teatru Centralnego w fotografii"

Nie wiemy co to za fotografie. Wiedzieć nie da rady. Pamiętamy tylko gościa umorusanego w błocie. Umorusać się dobra rzecz. Warto ją mieć. Na wystawie zdjęć z Teatru Centralnego, nie zdjęcia były najważniejsze a co innego. Co? Tego zdawał się nie wiedzieć nikt. Ludzie zwabieni darmowym alkoholem i darmowym koncertem niemrawo rozsiedli się w fotelach i czekali. Nagle zrobił się tłumek. Wernisaż jakby gdzieś w tle tego zgiełku i czekania. Gdyby nie fakt, że przeczytaliśmy informację w zoomie, pewnie nie wpadlibyśmy nawet na to, że jesteśmy na wernisażu. No może nasze niewinne podejrzenie wzbudziłby stolik suto zastawiony wódką i tylko wódką. O tak – wódką powiadamy. I to jaką wódką!Alternatywa brzmiała – pić albo nie pić. A jak pić, to ile wlezie. A ile wlazło to nie jesteśmy w stanie ocenić. I tak to kurna powinno wyglądać. Wlazło na tyle, że nie byliśmy wstanie wysiedzieć 15 minut na koncercie Trio Passini – Moński – Kolokol. To, co pokazali muzycy z Pawłem Passinim na czele było bzdurne, puste i bez pomysłu do tego stopnia, że nie dziwota iż grali za friko. Gdyby nie fakt, że publiczność najebana darmową wódką (i winem, co podkreślić trzeba, bo i wino oprócz wódki było – podkreślam więc) pewnie wszyscy ulotniliby się w ciągu piętnastu minut. Skrzyżowanie kraftwerk, Joszka brody i kelly family – słowem, koktajl tylko dla koneserów. Na ale ta wóda to nas urzekła. Takie wernisaże będziemy promować i takim noty najwyższe stawiać. Ocena: celujący. Wzorujący. Przykład dający – zajebisty wernisaż.

środa, 11 marca 2009

sztuka obunkrowana

Pojęcia nie mamy dlaczego artyści upodobali sobie akurat piątki i to jeszcze godzinę 18tą. Nienawidzimy tych piątków, kiedy to budzimy się rano ze świadomością, że oto znów nadszedł dzień równoległych wernisaży. O ile świadomość światów równoległych nie wpływa specjalnie na nasze życie, to z tymi wernisażami jest wprost nie do zniesienia. Żeby to jeszcze było gdzieś blisko siebie, co by szybikiem czmychnąć z jednej napitki na drugą, to nie. Całe miasto trzeba by kurna w tą chlapę zejść.
Ale do rzeczy. O co chodzi z tym hipocentrum? Czy sztuce potrzebny jest schron? Powiedziałbym tak: to schronieniu potrzebna jest sztuka.

J e s t
c o ś
n a
r z e c z y.

Zabawa dużego chłopca okazała się nie lada zapuszczoną w klimat tajwańskich horrorów, agresywną i mroczną instalacją. Jakub Kiyuc stworzył przestrzeń (nieźle musiał się przy tym napracować), w której czujemy się dobrze. Czujemy obecność swoistego i miłego nieokreślonego, jeśli jesteśmy w nim sami. To nieokreślona swoistość tego samopoczucia jest na rzeczy. Tam było ciepło i to było dobre. Lubimy ciepło tak jak lubimy mrok. Świadomość żąda wyraźnej jasności ale przez to prawda jej umyka. Artysta trzyma prawdę w mroku i my bysmy bardzo chcieli aby tego mroku, tego ciepłego mroku, na co dzień było więcej.
Bunkier wspaniały. Wstawcie tam stolik i pufy na te dwa tygodnie i niech Kociński donosi piwo z góry. Będziemy przychodzić. Weźmiemy znajomych i przyniesiemy pady. Pady podłączymy do telewizorów. Piwo do mikrofali.

Gdyby nie fakt, że wbilismy się na zaplecze (biuro Białej) jeszcze przed rozpoczęciem imprezy, pewnie niewiele by z tego wyszło, a tak – trzy kubeczki na zapleczu, dwa na zewnątrz i mamy piątkę. Wszystko podane na tacy. Ale na Boga, błagamy was – lejcie kapkę więcej do tych kubeczków. Przekąsek brak.

niedziela, 1 marca 2009

uwodziciel

Niestety tak bywa, że pojawia się alternatywa. To ona jest wszystkiemu winna. Gdybyśmy nie byli rzuceni w konieczność opowiedzenia się, pewnie byłoby łatwiej. Z pewnością bezpieczniej. Ostatnią deską ratunku jest przyznanie racji Schopenhauerowi i odrodzenie się w niewoli wolnej woli. Tak więc proszę nie mieć do nas pretensji, że czasem w miejsce wernisażu wstawimy inną, niemniej upajającą, atrakcję. Mamy swoje priorytety, ale w ostateczności przecież to nie my wybieramy. Jest wybierane samo. Rzekłbym jesteśmy w samym wskazywaniu, które wskazując nam i nas przeto wskazuje.

Tak więc, miast zgodnie z przykazaniem pójść na otwarcie wystawy „Psy apokalipsy” i wydoić tyle wina ile pomieszczą nasze żołądki, udaliśmy się (pchnięta nas) na wykład. Tak ,tak. Wykład. Wernisaże w Chatce Żaka kojarzą nam się z chodzeniem w te i z powrotem po zapchanym korytarzu, który organizatorzy patetycznie nazywają holem. Stolik z winem najczęściej jest skrzętnie ukryty, a nierzadko trzeba na pitkę udać się piętro wyżej, a to już ewidentne skąpstwo i panoszenie się. No nie wiemy aliści jak to wyglądało tym razem, wiemy natomiast o czym traktował wykład i o tym też chcemy Państwu opowiedzieć.

Miesiąc temu w Sali Nowej Centrum Kultury, w ramach Sceny Otwartej Konfrontacji miał miejsce pierwszy wykład (z cyklu Jak Żyć?) z serii wykładów Cezarego Wodzińskiego. Swoją opowieść profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego rozpoczął od wprowadzenia w klimat słynnego spotkania Heideggera z Celanem. Heidegger (uważany za największego filozofa XX wieku) miał słabość do poetów (polecam artykuł w tej materii: http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5181) i robił wiele, aby znaleźć takich, których wiersze ilustrowałyby jego myśl. Ruch ten oczywiście misternie przez Heideggera zaaranżowany zataczał koło. Miał też słabość do gór. Większość życia spędził swojej zjawiskowej chacie, w kształcie monady z oknami, położonej w schwarzwaldzkiej miejscowości Todtnauberg. Tam też doszło do owego spotkania w 1967 roku. Jedynym świadectwem spaceru po mszarach jest wpis Celana do księgi pamiątkowej oraz jego wiersz pod tytułem Todtnauberg („Góra śmierci”), którego fragment cytuję poniżej:



w tej
chacie
do tej księgi
– czyje wzięto nazwiska
przed moim – ?
ta do księgi wpisana linijka
z nadzieją, dzisiaj,
na myślące, które
w sercu wzbiera
słowo


Tłumaczenie: prof. Feliks Przybylak

O gościnności – to tytuł pierwszego wykładu Wodzińskiego. Gościnność to goszczenie innego. Inny jest w nas, a w poezji istoczy się istota języka. Słówko istoczy dodaj do słownika. (Nie bez kozery mój edytor podkreśla je na czerwono). Tyle w skrócie.

Teodor Adorno twierdził, że po Auschwitz poezja jest niemożliwa. Chodziło mu o niemożliwość wypowiedzenia tak wielkiej hańby i traumy, o skazanie języka na kompromitację. Twierdził tak, dopóki nie trafił na twórczość Celana. Milczenie o Auschwitz jest największym zarzutem i zarazem najmądrzejszym (z perspektywy czasu) posunięciem Heideggera. Wiemy, że podczas przesławnego spaceru również nie padło ni słowo na ten temat. Heidegger milczał ponieważ nie znalazł słów, którymi mógłby wypowiedzieć to, czego był świadkiem. Słowa wypowiedział poeta i zdjął tym samym klątwę z języka. Z języka poezji i filozofii.

Wyszedłem z sali nowej równie zmęczony, co oczarowany. Zarzucić można Wodzińskiemu jedynie tyle(choć koniec końców dopiął swego), że nie dość wysiłku poświęcił aby mówić o Heideggerze w języku nie Heideggerowskim. Profesor, wbrew wszystkiemu, próbował znaleźć złoty środek. W mojej opinii zbyt na siłę i nie potrzebnie. Na miejscu byłby tu raczej głębszy ukłon w stronę języka potocznego. Mówię to zważywszy na publiczność, która zdawała się niewiele rozumieć. Zaczynając bowiem od żonglerki Heideggerowskimi pojęciami wpadamy niepostrzeżenie i nieuchronnie w pułapkę multiplikacji. Okazuje się, że mówiąc A, niewiele możemy już zrobić, nie widzimy nawet horyzontu B, a tylnymi drzwiami wbija się C. Nie mamy nad tym najmniejszej kontroli. To wycieczka pełna wrażeń, którą polecam każdemu, natomiast powinno się ją odbywać w domowym zaciszu. Kiedy jednak, podejmuje się wysiłek wykładni Heideggera (szerszej publiczności), trzeba być ponad to. Sztuka mówienia o Heideggerze sprowadza się do wyjścia poza jego język i odrzucenie go w konsekwencji. Jest to natomiast tylko jedna z wielu sztuk, jakie można uprawiać w ramach dialogu z Fryburskim filozofem. Wodziński okazał się pomieszać owe gatunki, co przy jego wirtuozerii, wyglądało na zamierzony, w pełni świadomy i celowy wybieg. Być może to tylko wrażenie. Niech tak zostanie.


Kilka żołnierskich zdań o samym Wodzińskim. Jest to najbardziej pożądany, kolokwialnie mówiąc, „typ” profesora filozofii. Oprócz wiedzy, posiada on bowiem rzadką umiejętność oczarowywania. Umiejętność przekazywania wiedzy w sposób iście hipnotyzujący. Wydział Filozofii i Socjologii UMCS jest typowym przykładem komórki akademickiej, która dotkliwie cierpi na deficyt kadry naukowej takiego kalibru. Sytuacja zmieniła się nieco po transferze Wojciecha Sadego, ale i to zdecydowanie za mało. Pozostaje tylko współczuć studentom, którzy związali się z wydziałem na dłużej.

Wodziński za pracę habilitacyjną o Heideggerze dostał nagrodę Prezesa Rady Ministrów. To wystarczyło aby zapewnić sobie spokój na resztę życia. Opublikował dotychczas 15 książek i ponad 80 rozpraw, artykułów i esejów. Z całą swoją wiedzę jest przy tym doskonałym mówcą, rzekłbym – bajarzem w stylu perypatetyckim. Jego książki wydaje m.in. Wydawnictwo Słowo/Obraz-Terytoria Janusza Palikota. Narodzonej kilka dni temu córce Palikota – Sofiji, Cezary Wodziński zadedykował kolejny (wczorajszy) wykład: Platon – O światłoczułości.
Tym razem również sala nowa wypełniona została po brzegi. O czym to świadczy? Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że było tam około 350 osób. W znacznej mierze ludzie związani z Centrum Kultury oraz garstka lubelskich filozofów. O światłoczułości to de facto wykład o jaskini Platona, a dokładnie, o mało jej znanej interpretacji. Dwa, stawiające w diametralnie innym świetle filozofię Platona, przekłady dialogu Sokratesa z Glaukonem czytał sam Krzysztof Majchrzak – człowiek z twarzą. Przypominam sobie jego rolę w Inland Empire Lyncha, przypominam sobie historię z festiwalu teatralnego w Tychach dobrych kilka lat temu. Tychy to najbardziej zielone miasteczko na Śląsku. Stamtąd jest Tyskie. Majchrzak był głównym jurorem na tym festiwalu, a był to festiwal teatrów amatorskich i ja spóźniłem się nieco. Nie chcąc wchodzić w trakcie spektaklu przycupnąłem sobie przy barze i zamówiłem Tyskie. W barze pusto. Wpada Majchrzak i pyta barmankę czy mają coś do jedzenia. Zamawia tosty i czeka niecierpliwie. Siedzimy ramię w ramię, więc pytam, czy ma już jakiegoś faworyta. Spogląda na mnie badawczo, zastanawia się chwilę, jego wyraz twarz jest nie do opisania i z całą powagą odpowiada tonem schrypniętego barda: - Nie.

Wracają do wykładu. Najsmutniejsze w całej tej akcji jest to, że organizuje ją człowiek na wskroś sztuczny i nie mający zielonego pojęcia o filozofii. Janusz Opryński, nie wiedzieć czemu (a może i wiedzieć) na prowadzącego upodobał sobie Ojca Świętego Tomasza Dostatniego, strażnika ortodoksji, ucznia Tischnera, człowieka na wskroś skromnego, mającego zapewnić nam zbawienie. Dostatni jest Dominikaninem i wszystko jest ok do momentu, w którym zabiera głos. Na szczęście, profesor Wodziński – umysł gibki i ostry jak brzytwa, obdarzony wyrafinowanym poczuciem humoru, gasi takich gości bez mrugnięcia okiem, z kunsztem właściwym najznamienitszym mistrzom ciętej riposty. Dostatniemu pozostaje tylko zacierać wypieki na twarzy. Mógłby się gość nie kompromitować i to jest mój apel na przyszłość. Kurde, jest tak, że ludzie wychodzą z sali, jak zaczyna gadać. Oj.

Opowieść Wodzińskiego, zaaranżowana na sześć wykładów to nic innego, jak udawanie Greka. Wodziński udaje Greka tak umiejętnie, że człowiek odnosi wrażenie, iż to żadna mistyfikacja. Jest to gra dla każdego, kto podchodzi do filozofii cierpliwie i z pasją. Gra nie kończąca się. Ów banał (winniśmy ukochać banały, odczarowując je wpierw) stanowi najmocniejszy fundament optymizmu i przyjemności, jaka płynie z filozofowania. Wiedział o tym już Platon i do uświadomienie sobie tej nieskrytości sprowadza się platońska metafora jaskini.

Wodziński zaczyna swój wykład o od paideii i na paideii kończy. Paideia najczęściej tłumaczona jest jako wychowanie. Paideia w rozumieniu Wodzińskiego to umiejętność dostosowywania się do optyki, jaką w swojej wielowymiarowości narzuca nam świat. To umiejętność otwarcia się istoty światłoczułej na grę światłocieni. To umiejętnosć wspinania się w górę i spuszczania się w dól. Paideia to jednocześnie kształtowanie. Nadawanie kształtu polega na umiejętności przekształcania się. Moc odkształcania jest warunkiem. Nie ma temu końca.

Czym jest brak kształtu? Gwarancją, że stanu doskonałego nigdy człowiek nie osiągnie.

Bóg zapłać.

zdjęcia: jacek zalewski